poniedziałek, 6 listopada 2017

Fartuch (opatrunek) pooperacyjny dla kota.

Wdzianko pooperacyjne to dość wdzięczna nazwa.
Za to mniej wdzięczny jest humor kota, gdy w ów ubiór trzeba go przyodziać.
Można go też nie przyodziewać, zwłaszcza gdy weterynarz mówi, że to bezsens i zbytek.
Posłuchałam. I to był mój ogromny błąd.
Ostrzegam - wpis zawiera zdjęcia, które mogą być wstrząsem dla osób wrażliwych.




Zeszłego roku w pewnym miejscu dla prawdziwych miłośników zwierząt (a przynajmniej tak można przeczytać na ich stronie, w gazetach, czy usłyszeć w wywiadach), zaczęły się mnożyć koty. Lekarz weterynarii nie miał czasu na zabawę w kastrację, a pracownicy nie mieli pomysłu ani chęci na to, jak wyłapać zwierzęta. Gdy jednak w powietrzu zawisło hasło "kontrola sanepidu", na twarzach właścicieli pojawił się blady strach. Bo co zrobić z kotami? I to "na już" ?!

Nie będę dalej kontynuować, bo to historia na osobny wpis niestety. Udało mi się wtedy jednak złapać 6 kotów. Z czego trzy zostały wykastrowane by zostać na miejscu, a trzy zabrałam do domu, chroniąc przed opcjami, jakie je czekały. Zatrzymałam dwa z nich. I to właśnie one będą bohaterami dzisiejszego postu.


Gdy kociaki tylko podrosły, przyszedł czas na ich kastrację. W końcu trafiły mi się akurat dwie kotki. Leniwa panna o umaszczeniu rudo-białym i bardzo żywotna czarno-biała diablica. Zabieg odbył się w naszej zaufanej lecznicy. Wchodząc do gabinetu po odbiór kotów, wyciągnęłam z torby fartuszki pooperacyjne.
Lekarz zmierzył mnie wzrokiem, po czym z uśmiechem zapytał:

A po co to pani? Niepotrzebne! Proszę kotów nie męczyć, nic sobie nie zrobią.

Moje zaufanie do lekarzy weterynarii jest średnie. W końcu kto zna swoje koty lepiej niż ja? Ale tym razem stwierdziłam, że posłucham. I oczywiście był to mój ogromny błąd.

Kotów w swoim życiu miałam już wiele. Zabieg kastracji nie był pierwszym. Wiedziałam więc, jak koty zachowują się podczas wybudzania z letargu. Że należy mieć je na oku, usunąć przedmioty o ostrych krawędziach i zrobić na ten czas kotom przestrzeń. Cały czas jednak nie byłam przekonana co do braku ochrony szwów fartuchem. Moja najstarsza kotka zaczęła je sobie wyrywać podczas wybudzania się. To te niby mają być aniołkami?

Technika jednak poszła do przodu, zabiegi przeprowadza się inaczej, opatrunki też są inne. I widać tak świetne, że kot sobie może próbować, skoro lekarz z całym przekonaniem odradza stosowania dodatkowych form ochrony. Jest lekarzem. Zastosuję się.

O ile rude futro, nie interesowało się raną pozabiegową w ogóle, o tyle czarna była nią zafascynowana. Wąchała, obserwowała i oczywiście chciała lizać, co skutecznie hamowałam. Ponieważ to koty, które w nocy grzecznie śpią zamiast buszować, nie spodziewałam się, że to właśnie wtedy dojdzie do zakażenia. Nie mam pojęcia ile czarnej to zajęło. Może pół godziny, może godzinę, może dwie. Gdyby miała na sobie wdzianko, nie byłoby tematu. Ale nie miała, bo niepotrzebne...


Po paru dniach rana rudej wyraźnie zaczęła się goić, podczas gdy rana czarnej - babrać. Jak tylko pojawiła się ropa, wiedziałam, że nie jest dobrze. W takim momencie nie czeka się, aż "samo przejdzie", albo "ropa wypłynie", albo "jak zacznie brzydko pachnieć". Należy pędem lecieć by odkazić ranę, zanim zakażenie wda się w niższe warstwy tkanki.

W lecznicy lekarz na ten widok...osłupiał. Bo w życiu nie widział takiego "bigosu".
- Jak to się w ogóle stało?
- A pamięta pan jak chciałam założyć kubrak, a pan stwierdził, że nie trzeba?

Lekarz nie odezwał się już nic. Przepłukał ranę (złota rada: jodyna dobra na wszystko!), podał antybiotyk w postaci zastrzyku, i kazał przyjśc ponownie za kilka dni. Miałam spytać, czy może teraz warto założyć kotu kubraczek, ale ugryzłam się w język.


Co tu kryć, rana wyglądała obrzydliwie. Szwy się porozłaziły, i całym cudem zakażenie nie przeniknęło w głąb, do szwów wewnętrznych. Wtedy mogłoby się to skończyć nawet i śmiercią kotki.


Tak oczyszczona rana miała się goić. Założyłam kotu (ja, nie lekarz; wedle lekarza antybiotyk i przemycie starczało) opatrunek z gazików i specjalnego plastra weterynaryjnego, hipoalergicznego zresztą, który mam w odpowiedniej ilości, w swojej czworonożnej apteczce. Klei sie do sierści ale jej nie wyrywa, gdy jest usuwany.



Dla pewności założyłam lekką warstwę bandaża, bo kot już pokazał do czego jest zdolny. A ryzykować nie miałam zamiaru. Oczywiście na to wszystko włożylam wdzianko. Rana się jeszcze sączyła, więc bezpśredni kontakt z materiałem fartucha dodatkowo by ją podrażniał.




Dobrze założone wdzianko w żaden sposób nie pozbawia kota możliwości wykonywania ulubionych zajęć. Myś sie może - tyle że nie wszędzie. Chodzić może, spać może, załatwiać się też.

Wiele kotów źle znosi ucisk fartucha i odmawia jakiejkolwiek współpracy. Trudno, musi się przwyczaić a nasza litość nad biedną kocinką na pewno nie pomoże. Koty doskonale wiedzą, które ogniwo jest najsłabsze i najszybciej wymięknie, zdejmując znienawidzony kubrak. Gdy jest się twardym i upartym, kot po prostu musi się z tym pogodzić.

Dużym minusem kubraczka jest to, że wiązanie na kokardki daje możliwość (nieznacznego ale jednak) przesuwania się kubraka. Jeśli więc na złączu materiału jest akurat rana, trzeba uważać.


Z czasem wdzianko przestało byc denerwujące dla czarnej, a próby gryzienia go, lizania i dostawania się do rany, zmalały. Rana nareszcie zaczęła się goić.


Kot w kubraczku przechodził prawie miesiąc, bo aż tyle zajął proces gojenia się zakażonej rany!


Przywykł więc do nowego stylu na tyle, że opanował do perfekcji skoki  w ubranku nawet w trudno dostępne miejsca.



Po 3 tygodniach kuracji antybiotykowej, systematycznej zmianie opatrunków, trzymania kociego jęzora z dala od rany i przemywania rany jodyną, został jedynie niewielki ślad.





A wystarczyło posłuchać własnej intuicji. 
Że kotu, w kwestiach higieny pooperacyjnej ufać nie wolno!
I to nie tak, że winię weterynarza. Winię siebie, że nie posłuchałam własnego głosu rozsądku.
Trzeba pamiętać, że lekarz to też tylko człowiek i zawsze może się pomylić. Niestety!


Niech ta historia będzie przestrogą i odpowiedzią dla tych co się wahają nad tym, "czy warto?".

Kubarczek pooperacyjny jest wielokrotnego użytku, wystarczy go uprać. Wiązania z czasem się strzępią, ale wystarczy przyciąć i podpalić końcówkę. To naprawdę dobra forma ochrony. I przed ingerencją kota (wylizywanie, wygryzanie, wydrapywanie) jak i przed zabrudzeniami zewnętrznymi. Kot nie ściągnie go samodzielnie, a kubrak jest dobrze dopasowany do kociej syklwetki (7 rozmiarów). Koszt to ok 15-20 zł, nie jest więc duży. Zwłaszcza jeśli chcemy go przeliczyć na późniejsze wydatki związane z odratowywaniem kota!

I z pewnością jest to o wiele lepsze rozwiązanie niż kołnierz pooperacyjny. Chociaż tego również weterynarz nie proponował ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz